Bo ciotki się dzielą na frakcje, ugrupowania, kółka wzajemnej adoracji, kanapowe partie, a każda ciotka dzieli się jeszcze wewnętrznie.
W biurze jest postawnym mężczyzną o wyśrubowanych standardach, ale jak polezie do Grzechu Warte na lesbijskie karaoke, oj, oj, to wtedy wychodzi jego prawdziwa natura. Mikołaj smętnie patrzył na Kropotkina. Kropotkin był zły, południe to nie jest odpowiednia pora, by go wyjmować i kłaść na stole. Dlatego ze zdenerwowania Kropotkin zwinął się w kłębek. Laszlo wyszedł do miasta.
– Mnie to zawsze bawiło – powiedział do Kropotkina. – Nas za to nazywali ciotkami lewaczkami. I bardzo dobrze, bardzo dobrze, Kropotkin.
Gad nie zareagował.
Mikołaj patrzył na lśniące łuski. Zdrowy jest. To ważne, żeby był zdrowy, w końcu to przyjaciel, zimnokrwisty, bo zimnokrwisty, ale przyjaciel. Ciężko jest być białkiem, no nie? Popatrzył za okno. Na boisku gówniarze kopali piłkę.
– Kropotkin, ciebie to nie interesuje, prawda? Ani piłka nożna, ani białko, ani gówniarze. Ty sobie reagujesz zgodnie ze swoją tradycją, cholera, to jak religia. Jasne i proste zasady: zjeść, strawić, zareagować, gdy robi się niebezpiecznie. A ja co mam zrobić, Kropotkin? Ty nie masz ojca, nie potrzebujesz mieć konta w banku, powiem więcej, Kropotkin, ty nie pijesz, żeby o czymkolwiek zapomnieć. Klawo masz, Kropotkin. Ja bym z chęcią do ciebie dołączył. Tylko to się tak nie da.
Słoneczna plama, a w jej środku zwinięty w kłębek wąż.
– Węże nie zastąpią Igora. Jego charakterystycznego, miękkiego „r”. O, albo tego, jak robił pomidory z kminkiem. Uwielbiałem je jeść. Jego długi włos na szyi, samotny. Bluza z kapturem, czarna. Szare spodnie, które kupiliśmy w Starym Browarze. Smętna wyliczanka, Kropotkin. Pamiętam jeszcze jego dłoń na brązowej podłodze, którą malowaliśmy, a on mówił tak pięknie: farba ftalowa, farba ftalowa. Kropotkin, a jakby ciebie nauczyli mówić, to też byś powiedział, jak ta gorylica na Discovery, że śmierć to jest czarno?
Pogładził delikatnie Kropotkina, ale to nie pomogło, wąż nadal był zdenerwowany.
– Ciotka lewaczka, też mi coś. To tylko taki teatr, na dodatek tani. Zawsze się obawiałem, wiesz, że jak dłużej będziemy z Igorem, to też zamienimy się w takie robaczki, dom, dobra praca, worki na śmieci. Przekonalibyśmy mamusie i tatusiów do akceptacji, i żyli w zdrowej gejowskiej rodzinie. No, ale teraz nic z tego. To tylko mrzonki.
Oparł się łokciami o stół, zakrył twarz dłońmi i przez szparę w palcach obserwował Kropotkina. Lśniący wąż w słonecznej plamie. I co dalej? Trzeba coś zrobić z życiem. Kupić kanapę w Ikei. Półeczki, foteliki, kubki i sztućce. Nie miał przyjaciół, geje nie mają przyjaciół, mają coś pośredniego. „Dziś jest niedziela, więc tylko się poprzytulamy, Mikołaj, bez żadnego pedalstwa. Ale już w poniedziałek, dlaczego nie seks, skoro jest ci potrzebny”.
A kiedy już się umówił po raz pierwszy po śmierci Igora, kiedy zobaczył nad sobą równo przystrzyżone w trójkącik włosy łonowe, zrobiło mu się zimno i niedobrze. Obce ciało. Ale tego ciała, które kochał, już nie było.
To była jedna z tych ciot, chodzących do klubu Klatka. Oni tam dbają o siebie, wymieniają się najnowszymi ploteczkami, zawsze lekko i ironicznie, jakby przejrzeli wszystkie konwencje na wylot. Ale ja wiem, że to nieprawda. Każda z nich umiera ze strachu na myśl o tym, co będzie po trzydziestce. Czy będą zdatni do użytku? Czy ktoś będzie chciał dotykać obwisłych brzuchów, pomarszczonych twarzy? To dlatego, kiedy idą do darkroomu, napychają sobie usta i dupy członkami, jakby się chciały nażreć na zapas? I to jest tak, że jestem taki sam. Należę do tego klubu. Gejowska społeczność, jak to żałośnie brzmi. Bo niby co mnie łączy z panem urzędnikiem z magistratu, który zawsze dyskretnie wślizgiwał się do darkroomu i zamykał w kabinie, czekając aż kolejni faceci wetkną w otwór w ścianie swoje kutasy, a on będzie mógł ssać i jęczeć. A potem idzie do swojej żonki i obślinia ją serdecznie, w jednej ręce trzymając czerwone wino, a drugą manipulując przy jej pupie, bo przecież nadszedł czas, by i jemu ktoś obciągnął.
Generalnie chodzi o ssanie? Nie, to chyba zbyt trywialne.
I jeszcze ci heterycy. Gaz do dechy, pedały do gazu. Oni mają za sobą prawo, a my? Za każdym razem trzeba wszystko wymyślić. Nowy facet, nowe zasady.
Spojrzał za okno. Mecz trwał w najlepsze. Chłopcy zrzucili koszulki, ich plecy i torsy lśniły w słońcu. Poczuł głód. Taki najzupełniej fizyczny. Nieprzyjemne ssanie w żołądku.
– No, Kropotkin, do terrarium.
Delikatnie chwycił węża i włożył do szklanego pudła, dokładnie pod ulubiony konar. – Jesteś, Kropotkin, miły w dotyku, ale cholernie nierozmowny.
Gejowski teatr na piasku? Gdyby ktoś mnie zapytał, czy spuszczę mu się do ust, powiedziałbym, że to nieetyczne. Nienapoczęte plemniki w czyichś ustach. I wszystkie wiersze Igora, i notatki, trafił szlag.
Pomyślał o tym, bo miał tu na półce jego książki. Kiedyś, gdy się kąpał, wziął jedną z nich. Uwielbiał czytać w wannie.
Karteluszek zapisany jego niechlujnym pismem. Początek zdania o kupowaniu migdałów w praskim metrze. I nazwy barów, które odwiedzali, kiedy byli w Pradze.
I nic więcej. Żadnego kawałka, a przecież pisał. Pisał po nocach, pisał w dzień. Czasami zapominał, że siedzę obok niego i należałoby się mną też zająć.
Wtedy pomyślał, że najlepiej byłoby mieć taki pokój bez mebli, z ciemnobrązową podłogą, o białych ścianach, dużych oknach, przez które wpadałoby światło i padałoby wprost na tę karteczkę. Nic więcej.
Wziął z kosza dużego soczystego pomidora i ugryzł. Jadł go bez soli, a sok delikatnie spływał wokół ust i brudził koszulkę.