W tym właśnie momencie na Warszawę zaczął padać deszcz ze śniegiem. Regina wyszła z nowego salonu Toyoty straszliwie rozczarowana. Chciała kupić sobie corollę jeszcze
przed sylwestrem, żeby w nowy rok wjechać nowym samochodem. Ale powiedziano jej, że będzie musiała poczekać dwa miesiące. Nie spodziewała się tego. Pieniądze za obraz miała dostać dwudziestego dziewiątego grudnia i wydawało jej się, że już tego dnia wyjedzie swoją nową, połyskującą błękitem corollą z eleganckiego przeszklonego salonu i włączy się
w nurt samochodów na Wisłostradzie. A tymczasem jeszcze przez dwa miesiące będzie musiała jeździć tym gruchotem, starą jak świat szarą cariną. W dodatku zapomniała, gdzie ją
zaparkowała, a po ciemku była ślepa jak kura. Zamiast wjechać na parking Toyoty, zostawiła ją nie wiadomo dlaczego na okno na skrzyżowanie ulicy, a teraz w tej zawiei jej nie widziała. Ale pomyślała sobie, że jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo będzie jeździła priusem,
błękitnym jak ekran monitora priusem, samochodem gwiazd. W tym momencie poślizgnęła się na mokrym asfalcie i przewróciła. Poczuła ból w łokciu, ale przede wszystkim poczuła dojmujący wstyd, że oto leży na ulicy jak jedna z tych kruchych starych kobiet, które często łamią sobie nogi lub ręce. Na szczęście na ulicy nie było nikogo, ale nie, ktoś jednak był i ten ktoś wziął ją delikatnie pod rękę i podniósł.
– Może pani stać? – spytał.
Wyglądałby jak kloszard, gdyby nie długi śnieżnobiały szalik owinięty wokół szyi. Ten szalik przypomniał jej Adama, on też zawsze miał taki szalik. Spojrzała uważnie na mężczyznę.
A jednak był kloszardem.
– Nic mi się nie stało – powiedziała ostro i uwolniła swoją rękę, ale łokieć tak ją zabolał, że krzyknęła.
– No właśnie – powiedział kloszard. – Łokieć. Chyba nie powinna pani jechać samochodem.
– Mimo to pojadę – powiedziała Regina. – Jak tylko znajdę mój samochód.
– Jest tutaj. Przed nami – powiedział kloszard.
Rzeczywiście, carina stała pięć metrów dalej, przy krawężniku.
Regina podeszła szybko do samochodu i otworzyła torebkę, by wyjąć kluczyki. Nie znalazła ich, więc zaczęła przeszukiwać kieszenie. Była zdenerwowana, nie podobało
jej się, że stoi na ulicy w towarzystwie kloszarda. Chciała odjechać jak najszybciej.
– Co pani chciałaby dostać pod choinkę? – spytał kloszard głosem dziennikarza przeprowadzającego wywiad. – Co pani chciałaby najbardziej?
– Chcę, żeby udał się mój plan, żeby Henrietta uwiodła Adama i żeby… – zaczęła mówić Regina i umilkła, bo w głębi kieszeni płaszcza jej palce odnalazły kluczyki. Była trochę
zdziwiona tym, co powiedziała. To prawda, myślała o tym bez przerwy, ale dlaczego powiedziała to temu obcemu facetowi, kloszardowi, którego spotkała na ulicy?
Wsiadła do samochodu. Nie patrzyła na kloszarda, spojrzała na niego dopiero w ostatniej chwili, gdy już odjeżdżała.
Ale to nie był kloszard. To był ktoś inny. Mężczyzna tak piękny, że Regina dałaby wszystko, żeby go mieć.
Adam wypił od razu dwa kieliszki, potem siedział, milcząc, i palił papierosa. Kloszard trzymał swój kieliszek w obu dłoniach i uśmiechał się błogo, jakby nagle znalazł się w niebie.
– Ma pan jakieś marzenia? – zapytał Adama.
– Jasne. Takie same jak wszyscy. Chciałbym być sławny i bogaty – powiedział Adam.
– Tylko to?
– No, jeszcze przydałaby mi się kobieta. Młoda i piękna.
I nie za chuda. I żeby była ze mną do śmierci. To wszystko.
– A władza? – powiedział kloszard.
– Nie próbowałem jej nigdy. Ale kokainy też nie próbowałem. Tylko alkohol – powiedział Adam i zaśmiał się.
– Więc jak z tą władzą? – spytał kloszard.
– Jednak nie. Poprzestanę na alkoholu – powiedział Adam.
W nocy Adamowi przyśnił się kloszard. Miał skrzydła anioła. Stał na poręczy schodów na piątym piętrze prześwietlony padającymi z góry promieniami słońca. Rozłożył skrzydła
i zaczął koliście szybować w dół, aż do rozety błyszczącej diamentowo w głębi piwnicy. A potem złożył nad głową dłonie, jak rakieta poleciał w górę i rozpłynął się w świetle.
– Mamo, nie pal tyle. Nie mogę oddychać – powiedziała Henrietta.
– To wyjdź na balkon. Ale najpierw posłuchaj – powiedziała Regina.
– Nie mogę już tego słuchać. Nie mogę iść do obcego faceta i udawać, że jestem jego narzeczoną sprzed czterdziestu lat. To jakiś idiotyczny teatr. Co ja mu powiem? I co zrobię, jak on mnie wyrzuci?
– Nic nie powiesz, Henrietto. Wyglądasz prawie tak samo jak ja sprzed… no, wtedy, właśnie wtedy, chociaż, no wiesz, nie jesteś aż tak śliczna, prawie czyni wielką różnicę, jak to
się teraz mówi. Przede wszystkim jesteś grubsza niż ja. Ale wracając, wyglądasz prawie jak ja i on musi pomyśleć, że to jestem ja, jest stary i jest alkoholikiem, jak będzie akurat pijany,
tym lepiej…
– Boże, a jak mi coś zrobi?!
– Adam? Nie, nie potrafiłby. Wiesz, jak całowałam się przy nim z jego kuzynem Marcinem, to udawał, że tego nie widzi. Głupek, wiem doskonale, że widział. Nawet nie dał mi w twarz. Nie, on nic ci nie zrobi. Plan jest genialny. Powtórzę raz jeszcze. Pójdziesz do niego jutro, w Wigilię…
– Mamo, dlaczego ty do niego nie pójdziesz? Przecież to ciebie kochał.
– Henrietto, moja droga. On nie da mi nic, zraniłam go, odchodząc z twoim ojcem. Musimy cofnąć się do czasu, gdy jeszcze byłam z nim. Znam go, jest niemożliwie sentymentalny.
Jestem miłością jego życia. Wciąż jest samotny i na pewno codziennie mnie wspomina. Ale to muszę być ja sprzed lat, bo przecież nie zna mnie takiej, jaką jestem teraz, dojrzałej
kobiety.
– Mamo, nie pij już więcej, proszę. Przecież to bezsens, co mówisz. Jeśli go zraniłaś, to nawet wtedy, gdy pomyli mnie z tobą, nic mi nie da. A ty chcesz, żebym wycyganiła od niego
jego wszystkie obrazy. I skąd wiesz, że ma jakieś obrazy?
Nie widziałaś go sto lat!
– Nie przesadzaj, Henrietto, nie sto, tylko koło czterdziestu, dokładnie trzydzieści osiem. Wiem o nim wszystko. Gdy ten jego obraz, który mi kiedyś dał, poszedł na aukcji, trochę
go śledziłam. I zasięgałam języka. Zrobiłam świetną robotę. Mieszka sam, kupuje mnóstwo farb i trzy razy do roku zamawia wielki blejtram. A sprzedaje tylko widoczki Warszawy,
takie małe ohydki malowane na desce. Zresztą naprawdę nie mogę do niego iść. Coś ci wyznam. Rozmawiałam z nim w barze Paragraf. Pół godziny. I nie poznał mnie.